Piece kaflowe. Piec w piecu
Dwa piece kaflowe? Nie! Nie o to chodzi. W różnych regionach kraju różnie to nazywano. Znane mi są trzy nazwy: dochówka, bratnik, piekarnik. Ktoś kiedyś w jakiejś rozmowie ze mną nazwał to kawiarką. Pewnie też ma to sens. Nazwa przecież odzwierciedla przeznaczenie lub – lepiej – to, co będziemy tam chcieli robić. Dlaczego więc nie nazwać tego herbaciarką? Albo po prostu suszarką lub podgrzewarką? Oczywiście żartuję. Zwał jak zwał, byle właściwie użytkował. Wszystkie piece kaflowe powinny takie schowki mieć, bowiem są – o czym się sam przekonałem – bardzo przydatne.
Piece kaflowe stare i nowe
Kilka dni temu znów zgodziłem się, aby pewne zainteresowane osoby mogły zobaczyć mój pieco-kominek, bo chcą mieć podobne coś, ale nie mają ogólnego wyobrażenia, jak sobie z tematem poradzić. Kupili stary piec kaflowy, bo ktoś znów postanowił pozbyć się “okropnego” kaflaka. Kupno polega na tym, że znajdujesz kogoś zainteresowanego sprzedażą, u którego piec kaflowy jako żywo stoi w mieszkaniu. Oczywiście piec musi być później rozebrany. Rozbiórkę musi przeprowadzić zdun, bo przecież chcemy mieć kompletny, bez uszkodzeń, ładny zabytkowy budulec na nowy piec kaflowy (być może pieco-kominek).
Nie wypytywałem, jak dokładnie obył się proces zakupu. Uznałem, że skoro uczestniczy w tym zdun, którego znam to pewnie wszystko będzie dobrze. Ci mili Państwo byli zainteresowani moimi rozwiązaniami, które nie są tajemnicą, bo nie stawiam pieców kaflowych, jako że dyplomowanym mistrzem zduniarstwa nie jestem. Kupili piec. Umówili się na rozbiórkę. Zawitali u mnie, bo ktoś doradził, że warto. Powinno być dobrze.
Piece kaflowe. Kaflak w cenie rozbiórki sprzedam
Hm. A może być źle? Może. Znajdujesz ofertę albo gdzieś widzisz ładny piec. Kupujesz go przed rozbiórką, bo widzisz, że ma ładną bryłę, ładne kafle, drzwiczki stare, ładne, nieuszkodzone, schowane za pięknymi drzwiczkami ażurowymi… Ktoś zgadza się na sprzedaż. Cena przystępna. Po prostu cacko i okazja, więc płacisz szybko, bo chętnych może być więcej. Stałeś się właścicielem pieca kaflowego.
No tak. Tylko teraz trzeba go umiejętnie rozebrać i pozyskany budulec bezpiecznie dostarczyć do miejsca przeznaczenia. Podczas rozbiórki raczej mało prawdopodobne jest, aby cokolwiek stało się drzwiczkom czy innym elementom żeliwnym bądź stalowym. Inaczej się sprawy mają w przypadku kafli oraz innych elementów ceramicznych (np. korona pieca). Stare piece kaflowe na pewno mają stare cegły (np. w podstawie pieca) oraz starą cegłę szamotową. Kupiłeś piec, więc i cegła, i szamot też powinny być odzyskane. Stary szamot jest cenny (tzn. bardzo dobry). Jeśli piec kaflowy jest z przełomu XIX-XX wieku to wielce prawdopodobne, że zastosowany tam szamot jest jeszcze starszy.
Stare jest jare! Tyle że stare będzie brudne, zapaciane farbą, z resztkami gliny, okurzone… Kafle trzeba oczyścić, dokładnie obejrzeć, policzyć… A czyścić tak, aby nie poniszczyć. Kafle przyścienne najczęściej są upaskudzone farbą (np. olejną). Korona może mieć na sobie tyle powłok i gatunków farb, ile razy ktoś wpadł na pomysł, aby ją odnowić. Stare piece kaflowe to sporo pracy. Potem sporo radości.
Pozyskać, odzyskać, aby zyskać
Nawet stare szyny, kątowniki, płyty stalowe czy żeliwne, które po rozbiórce ujawnią swoją obecność – one też mogą się przydać. Tak więc nie tylko kafle. Oczywiście wszystko musi ocenić zdun. A bez zduna nie kupujemy pieców kaflowych! A już na pewno ich nie rozbieramy. Zamiast zduna w ocenie słuszności wyboru może pomóc ktoś, kto ma wiedzę, komu możemy zaufać, choć zdunem nie jest. Wszelako rozbiórkę powierzyć należy zdunowi – i najlepiej temu, który będzie ten piec stawiał nam. Ten piec z tych kafli. Te działania należy spiąć tak, aby nie być zaskoczonym, że kupiliśmy piękny piec, ale… odbieramy gruz lub okaże się, że czegoś brakuje. Bacząc na koszty lepiej nie żałować i zapłacić za doradztwo w oględzinach i za fachową rozbiórkę… Poza tym i sprzedający, i kupujący powinien wiedzieć, co jest obiektem transakcji. Wielu ludzi nie wie, co sprzedaje. Wielu nie wie, co kupuje. Uczciwość jest cenna. I nie myślę tu o pieniądzach.
Na cudzych błędach
Znana mi jest historia pewnej cudownej transakcji. Kiedyś ktoś, podróżujący samochodem na trasie z jednego dużego miasta do drugiego dużego, miał jakąś przypadłość – nazwijmy to – techniczną, która zmusiła go do awaryjnego postoju opodal jakiegoś gospodarstwa. Było to chyba w latach 70-tych ubw., może nieco później. Nie pamiętam dokładnie i nie ma to tu znaczenia. Ów ktoś znany był z tego, że był miłośnikiem starych mebli. Zaznaczyć też należy, że uchodził za – nazwijmy sprawy po imieniu – znawcę. Wymuszony postój na trasie opodal gospodarstwa sprawił, że udał się do pobliskiego rolnika. Celem wizyty było uzyskanie zgody właściciela gospodarstwa, aby nieszczęśnik mógł zepchnąć zepsute autko z drogi i pozostawić je na podwórku do czasu, gdy wróci tu z kimś, kto pomoże mu to autko zholować do miasta. W trakcie rozmowy z gospodarzem spostrzegł, że pod stodołą stoi kredens. Kredens jak kredens. Widocznie gospodarz kupił nowe meble, więc starego, przemalowanego razy kilka olejną farbą na beżowo, grata wystawił z izby, aby koty miały gdzie się chować a kury i ptactwo wszelkie po czym… Wiadomo co 🙂 I było to widoczne 🙂
Chytry dwa razy traci
Kredens. Mało to na wsi kredensów? W tamtych latach? Ba! Ale nasz bohater spostrzegł, że to stary kredens… gdański. A stare meble gdańskie? No – najogólniej mówiąc – nie należą do tanich. Nawet taki upaciany farbą i kurzym czymś, można pięknie odrestaurować i np. sprzedać ze sporym zyskiem. I taka myśl pojawiła się w głowie naszego podróżnika. Tylko zakładam. Pewności nie mam. I to teraz bez znaczenia.
Tak więc wiedziony – nazwijmy to ładnie – instynktem kupieckim, ów pechowy kierowca zagadał do poczciwego rolnika mniej więcej tak:
– Gospodarzu, a ten kredens, tam po stodołą, to potrzebny wam na co? – wskazał palcem na porzucony rupieć.
– E, nieeee – machnął ręką poczciwota. – Te młode to teraz, panie, te, no, meblościanki pokupowali, to i musiałem tego grata gdzieś wynieść z izby – oznajmił. – Po mojej matce, ciężkie to, ale widzi pan, dzieciaki mówią, że to wstyd takie stare dziadostwo trzymać w domu, no to com miał zrobić – westchnął. – A co? Panu się podoba, zda się na co? – zaciekawił się chłopina.
– Podoba? – obruszył się nasz bohater. – Eeee, nieeee, paaanie, tak pytam, bo wie pan, mam w domu kominek, no to tak sobie pomyślałem, że jak wam to już nie jest potrzebne, no to ja chętnie kupię grata na opał – odparł.
Trafiła kosa na kamień
Dogadali się. Gospodarz chętnie przyjął od eleganckiego miastowego zaoferowaną mu gotówkę. Nawet się ucieszył, że pozbędzie się grata z podwórka a i w oczach dzieci zyska, bo przypadek sprawił, że znalazł kupca, który cokolwiek mu zapłacił. Czasy ciężkie. Trochę grosza zawsze się przyda. Rozstali się zadowoleni, że każdy ubił dobry interes. Następnego dnia nasz kupiec pojawił się w towarzystwie kolegi mechanika. Oczywiście przyjechali samochodem z tzw. paką, aby móc przetransportować grata. I nie mam na myśli autka 🙂 Kolega mechanik zajął się naprawą samochodu. Kupiec odszukał gospodarza, który akurat pracował w oborze. Nie dostrzegł kredensu w miejscu, w którym stał wczoraj a do stodoły nie chciał zaglądać bez pozwolenia. Obora miastowego nie zapraszała zapachem, ale podchodzi i pyta:
– Witajcie Gospodarzu! – wyciągnął rękę w geście powitania.
– A niech będzie pochwalony – odpowiedział mu rolnik, mocno ściskając delikatną dłoń miastowego.
– Przyjechałem po samochód – oznajmił nasz bohater. – Kolega tu zaraz naprawi i będziemy się szczęśliwie zbierać – wyjaśnił, wodząc wzrokiem po obejściu.
– A to i dzięki Bogu – westchnął gospodarz. – Nic nie zginęło – zakomunikował zapalając papierosa. – Ja to, Panie, o cudze dbam lepiej niż o własne – zaciągnął się dymem. – Tu na wsi, Panie, mamy swoje zasady, nie to co w mieście, ino spuścisz pan z oka i zara ukradną – pokręcił znacząco głową.
– A gdzie to schowaliście tego grata, co go na opał kupiłem wczoraj – zapytał miastowy. – W stodole? Aaaa, dziękuję, przed deszczem… – poklepał gospodarza po ramieniu.
– Nieeee, Paaaaaaanie, w stodole to miejsca nie mam a na deszcze się nie zapowiada – oznajmił poczciwota. – Aaaa łoooo tu, widzi Pan? – wskazał rolnik palcem na sporą kupkę klepek. – A bo Pan taki uczciwy, elegancki, pieniądze dał od razu, no tom pomyślał, że takie już porąbane to miastowemu będzie łatwiej do samochodu zapakować – zadowolony z uczynku poczciwota, zaciągnął się dymkiem po raz drugi.
🙂
Piece kaflowe. Ciąg dalszy o piecach kaflowych w części drugiej o podobnym tytule.
My też mamy piec kaflowy i nie żałujemy. Firma zduńska wykonała kawał dobrej roboty. Piec kaflowy naprawdę fajnie może wyglądać 🙂
Nie wszędzie da się go postawić, ale faktem jest, że, gdziekolwiek się pojawi, dodaje wnętrzu urody. Rozwiązań jest wiele. Można postawić piec kaflowy tzw. ramiak. Niektórzy zabudowują wolnostojące kominki żeliwne. Można kupić gotowy kominek kaflowy, ale – bazując na doświadczeniu i opinii mojego kolegi – nie poleciłbym takiego rozwiązania. Jeśli zależy nam nie tylko na urodzie, ale i na jego podstawowej funkcjonalności… Jednak stare kafle, cegła szamotowa i glina to najlepszy budulec. Jeśli mamy dostęp do sprawdzonego zduna, takiego nie tylko z dużym z doświadczeniem w zawodzie, ale z udokumentowanymi kwalifikacjami (o takich coraz trudniej) to możemy być spokojni, że pieco-kominek kaflowy będzie spełniał swoje nie tylko estetyczne zadanie przez 10-15 lat.